poniedziałek, 23 sierpnia 2021

Riverside, Collage, Mick Moss - Warszawa, Letnia Scena Progresji, 21.08.2021 [GALERIA ZDJĘĆ]

Wzruszają, intrygują, nie pozostawiają obojętnym. Choć z każdym kolejnym albumem stają się coraz bardziej rozpoznawalni, pozostają wierni swojej artystycznej wizji. Niewiele jest na świecie zespołów takich jak Riverside, które wypracowały styl jednoczący miłośników różnych odmian muzyki gitarowej, budując pomosty między fanami w różnym wieku, o różnych gustach i zamiłowaniach. W 2021 roku ni stąd ni zowąd zespołowi stuknęło 20 lat pracy artystycznej, co korzystając w pandemicznej przerwie muzycy postanowili należycie uczcić. Do wspólnego świętowania jubileuszu Riverside postanowili zaprosić Micka Mossa oraz grupę Collage i wyruszyć na minitrasę po Polsce i w jej ramach odwiedzić Warszawę, by zagrać na specjalnej wakacyjnej Letniej Scenie Progresji.

Riverside swoim oddaniem i dbałością o brzmieniowe i wizualne detale zaskarbili sobie sympatię fanów na całym świecie, budując z publicznością piękną i szczerą relację. Od lat podróżuje z nimi wierne grono oddanych fanów, którzy tłumnie wspierają zespół na każdym koncercie, śpiewają teksty i świetnie się bawią. Nie inaczej było w Warszawie, gdzie najwytrwalsi miłośnicy grupy stawili się pod sceną już we wczesnych godzinach popołudniowych i z uśmiechami na ustach wyczekiwali swoich idoli.

Zanim jednak gwiazda wieczoru pojawiła się na scenie, wystąpili goście. Na pierwszy ogień wkroczył Mick Moss - przesympatyczny Brytyjczyk, znany z projektu Antimatter, który na tę okazję przygotował specjalny, akustyczny set. Zaczarował publiczność swoim głębokim, wyrazistym głosem, który niósł się po plenerze, docierając w najdalsze jego zakamarki i kojąc duszę. Szkoda tylko, że klimat występu zniszczyła wczesna pora. Koncert, który powinien odbyć się w małym, kameralnym klubie, najlepiej przy świetle świec wybrzmiał w pełnym, niespiesznie chylącym się ku zachodowi słońcu, co odebrało mu intymnego charakteru. Mick swoją charyzmą i bezbłędnym śpiewem robił jednak co mógł, by było dobrze. Wykonał kompozycje z płyt Antimatter oraz własne, intrygujące wersje hitu "Big in Japan" Alphaville, "Whole Lotta Love" Led Zeppelin, a także złożył hołd zmarłemu przyjacielowi, Richiemu Havensowi.

Po krótkiej przerwie w otoczeniu urokliwych drzew i kwitnących na trawie koniczyn swój koncert zagrał Collage, prezentując przekrój polsko i anglojęzycznych nagrań, które dla wielu miłośników muzyki progresywnej stanowią kanon gatunku. Na scenie nie brakowało dobrego humoru i radości ze wspólnego grania, a wokalista Bartosz Kossowicz zachęcał publiczność do śpiewania refrenów, na co ta ochoczo reagowała.  Muzycy obiecali też, że niebawem ukaże się ich nowa płyta. Czy tak się faktycznie stanie przekonamy się za czas jakiś.

Nie ulega wątpliwości, że zdecydowana większość osób, które przybyły w sobotni wieczór do Progresji, w dużej liczbie także spoza stolicy czekali na Riverside. Wyjściu muzyków na scenę towarzyszyła ogłuszająca wrzawa, która milkła tylko w trakcie wykonywania przez zespół kolejnych utworów. Nic w tym dziwnego - koncerty kwartetu to nie tylko dopracowana w najdrobniejszych szczegółach muzyka, fenomenalny wokal, skłaniające do refleksji teksty i przepiękna oprawa świetlna, ale przede wszystkim grad wzruszeń i wulkan pozytywnej energii, który pozostaje w pamięci na długo.

Były wspólne śpiewy, uśmiechy od ucha do ucha, wzajemna wymiana energii, kołysanie się w rytm dźwięków, hipnotyzujące melodie i świetna atmosfera. Wyraźnie wyczuwalna była obustronna radość ze spotkania. Muzycy doskonale rozumieli się na scenie, a Mariusz Duda utrzymywał z publicznością bardzo dobry kontakt, wysyłając sygnały zachęcające do interakcji. Sporo było też okazji do dialogu na linii zespół-fani - podziękowań za wsparcie dla tych wspierających najwierniej, tych, którzy są blisko zespołu od początku, ale też dla osób, które przybyły na koncert po raz pierwszy i wszystkich, którzy do wymienionych się nie zaliczają. Nie zabrakło też żartów sytuacyjnych oraz wspomnień. Wyjątkowości sytuacji dodawała piękna pełnia księżyca, którą zespół mógł podziwiać ze sceny, wprost za lasem wyciągniętych w górę rąk i wiwatujących gardeł.

Był to pierwszy oficjalny warszawski koncert Riverside w nowym składzie, z Maciejem Mellerem na gitarze. Oczywiście duchem był też obecny założyciel zespołu, Piotr Grudziński, któremu artyści zadedykowali "Towards The Blue Horizon". Każdy, komu tradycyjne 90-100 minut koncertu nie wystarcza i nie zadowalają go nagrania z nowych płyt, tym razem nie miał szans poczuć muzycznego niedosytu. Występ trwał dwie i pół godziny i obejmował twórczość zespołu z całego dotychczasowego okresu działalności. Zabrzmiały między innymi "The Same River", "The Curtain Falls", nieśmiertelny "02 Panic Room", bujający "Escalator Shrine", energetyczny "Egoist Hedonist", bardzo współczesne "Addicted" i "We Got Used To Us", "Second Life Syndrome" czy "Lament". Pojawił się też niemający jeszcze tytułu nowy utwór, który jest zapowiedzią ósmej płyty zespołu. Tu mogę powiedzieć tylko tyle, że wpasował się idealnie w klimat koncertu i zabrzmiał spójnie z resztą setlisty, będąc pomostem między brzmieniami ze starszych i nowszych płyt Riverside.

Choć z racji wieku nie mogę uważać się za fankę zespołu z dwudziestoletnim stażem, śmiało mogę podziękować zespołowi za piętnaście lat muzycznych wzruszeń, co chyba też jest niezłym wynikiem. Ogromne wyrazy uznania należą się też oczywiście ekipie organizatorów, którzy zadbali o naprawdę dobre nagłośnienie terenu, co w warunkach plenerowych jest niemałym wyzwaniem, bezproblemowe wpuszczanie na miejsce wydarzenia, bezpieczeństwo na terenie koncertu i w jego otoczeniu oraz sprawną obsługę.

Zapraszam do obejrzenia galerii :)

MICK MOSS

 


















 

COLLAGE































RIVERSIDE