środa, 6 czerwca 2018

YES, SBB - Warszawa, Amfiteatr w Parku Sowińskiego, 3.06.2018


Gdy prawie rok temu jechałam na koncert Yes do Doliny Charlotty byłam niemal pewna, że będzie to jedyna i niepowtarzalna okazja usłyszenia legendarnych muzyków na żywo. Okazało się jednak, że zespołowi tak bardzo spodobała się reakcja polskich fanów, że postanowił powrócić do naszego kraju w ramach jubileuszowej trasy koncertowej, z okazji pięćdziesięciolecia działalności. W minioną niedzielę trzon dawnego Yes, określany też czasem mianem ARW, będącym skrótem od nazwisk Jona Andersona, Ricka Wakemana i Trevora Rabina, w towarzystwie dwuosobowej sekcji rytmicznej wystąpili w warszawskim amfiteatrze w Parku Sowińskiego wraz z polską legendą muzyki progresywnej, SBB. 


Ciepły, wiosenny muzyczny wieczór w Parku Sowińskiego rozpoczęło trio, któremu od ponad czterdziestu lat przewodzi multiinstrumentalista i wokalista Józef Skrzek. Silesian Blues Band, zwany w późniejszym okresie także Szukaj, Burz, Buduj zaprezentował godzinny przegląd swojej bogatej twórczości, wzruszając zgromadzonych w amfiteatrze słuchaczy porywającymi improwizacjami, klawiszowymi pasażami, przepięknymi gitarowymi solówkami i dynamicznym brzmieniem perkusji. Mimo zaawansowanego już wieku artystom nie brakowało wirtuozerii i scenicznej energii. Józef Skrzek śpiewał z wielkim zaangażowaniem, szczególnie emocjonalnie wykonując wieńczący występ zespołu, zagrany na bis "Z miłości jestem". 




Muzycy Yes pojawili się na scenie amfiteatru punktualnie o dwudziestej trzydzieści, witani ogromnym entuzjazmem wiwatujących fanów, którzy już na początku zgotowali im owację na stojąco. Szczerze wzruszeni artyści podobnie jak w ubiegłym roku dali z siebie wszystko, przenosząc słuchaczy w bajkowy muzyczny świat malowniczych klawiszowych pejzaży, wirtuozerskich improwizacji i gitarowo-perkusyjnej przebojowości, na tle których błyszczał charakterystyczny głos Jona Andersona, który z wiekiem nie stracił nic ze swojej mocy. Bijąca ze sceny pozytywna energia i olbrzymia radość grania kilkukrotnie poderwała publiczność z miejsc, wywołując na twarzach zgromadzonych szczere uśmiechy i podziw.  


Wokalista zachwycał doskonałym kontaktem z publicznością. Jego przeurocze „dzięki dzięki dzięki”, radosne pląsy i podskoki na długo pozostaną w pamięci. Nieco bardziej stateczny był natomiast Rick Wakeman, który czarował wirtuozerią w majestatycznej, połyskującej pelerynie. Pod koniec występu postanowił wyjść zza syntezatorowej barykady i poszaleć trochę na keytarze. Trevor Rabin co rusz zaskakiwał zaś swobodą gry na gitarze, dzielnie wspierał wokalnie Andersona i wspaniale współpracował z sekcją rytmiczną, bez której nie byłoby możliwe osiągnięcie pełni brzmienia. Niesamowitego klimatu dodawała koncertowi wspaniała gra świateł oraz malownicza lokalizacja amfiteatru. 


Podobnie jak w ubiegłym roku koncert rozpoczął się utworem "Cinema" i był półtoragodzinną muzyczną podróżą poprzez najwspanialsze i najbardziej ukochane przez fanów kompozycje zespołu. Brawurowe wykonania "Hold On" i "Heart Of The Sunshine", wyczekiwanego przez wielu fanów "Changes" rozpoczynającego się zwariowaną partią klawiszy i perkusyjną galopadą, kipiącego od pozytywnej energii "I've Seen All Good People" oraz gigantycznego przeboju "Owner Of A Lonely Heart", z zapadającą w pamięć, śpiewaną na głosy frazą, nośnym gitarowo-perkusyjnym rytmem i fantastycznymi klawiszowymi przejściami były bardzo mocnymi punktami bardzo spójnego występu. 

Ogromne wrażenie zrobiło koncertowe wykonanie "Awaken", z wyróżniającym się baśniowym klawiszowym wstępem, ciekawą partią gitary, podniosłym brzmieniem harfy i organów, porywającym wokalem Andersona, hipnotyzującymi dzwoneczkami oraz zmianami tempa, a także po raz pierwszy zagrane na żywo w tym składzie w Europie urzekającego delikatnością "I Am Waiting". 

Zespół nie szczędził słów zachwytu polskiej publiczności, która bardzo głośnym aplauzem wywołała muzyków na bis. Koncert nie mógłby przecież odbyć się bez niespełna dziesięciominutowej wersji "Roundabout", z klawiszowymi improwizacjami, mięsistym basem i radosną partią Andersona na gitarze akustycznej. 


Gdy zamilkły ostatnie dźwięki kompozycji wieńczącej wieczór, zgasły kolorowe światła i nadszedł czas powrotu, uśmiechy nie schodziły z twarzy słuchaczy, którzy wciąż nucili swoje ulubione melodie. Jedynym zastrzeżeniem, które mogli mieć najbardziej wymagający uczestnicy koncertu mogła być specyficzna akustyka warszawskiego amfiteatru. Nie przeszkodziło to jednak publiczności w świetnej zabawie.