piątek, 8 czerwca 2018

Camel, Moonmadness Tour - Warszawa, Progresja, 2.06.2018


Długoletnim fanom rocka progresywnego i poszukującym słuchaczom zespołu Camel przedstawiać nie trzeba. Tym jednak, którzy jeszcze nie słyszeli o brytyjskiej grupie warto wspomnieć, że jest to jeden z najważniejszych przedstawicieli sceny Canterbury, na czele którego od czterdziestu siedmiu lat niezmiennie czuwa wybitny gitarzysta i kompozytor Andy Latimer.



O bogatej historii zespołu można by napisać grubą książkę, a i tak nie opowiedziałoby się wszystkich istotnych szczegółów. Muzyka grupy charakteryzuje się bogatym, przestrzennym brzmieniem opartym na urokliwych gitarowych pejzażach, wzruszających melodiach oraz improwizacjach, którego nie da się zaszufladkować w konkretnym gatunku muzycznym – słyszalne są w niej wpływy muzyki klasycznej, jazzu, bluesa, hard rocka oraz popu. Wszystko to wspaniale uzupełniają głębokie teksty kompozycji.

Działalność Camel na przestrzeni lat cechuje twórcza i wydawnicza niezależność. Latimer i przyjaciele wydają swoje albumy samodzielnie, nie podążając za obowiązującymi muzycznymi trendami. Ze względu na problemy zdrowotne niestety nieczęsto koncertują. Z tym większym entuzjazmem słuchacze wyrafinowanego rocka w całej Polsce przyjęli pod koniec ubiegłego roku wieść o odwiedzinach muzyków w Warszawie i Zabrzu w ramach Moonmadness Tour w czerwcowy długi weekend. Miałam przyjemność wziąć udział w pierwszym z zapowiedzianych koncertów, który odbył się 2 czerwca w warszawskiej Progresji.

Sobotni występ Camel był spełnieniem marzeń wielu fanów progresywnego rocka, którzy tłumnie stawili się w klubie. Już na ponad godzinę przed otwarciem drzwi przed Progresją ustawiła się pokaźna kolejka oczekujących na wejście, którzy ze względu na brak numerowanych miejsc siedzących postanowili powalczyć o przestrzeń jak najbliżej sceny.

Pierwszy weekend czerwca był w Polsce bardzo upalny. Niespodziewanie wysokie temperatury o tej porze roku spowodowały, że gigantyczne zainteresowanie wydarzeniem i związane z tym zgromadzenie w klubie prawie maksymalnej liczby widzów, tj. blisko 2 tysięcy osób miało wpływ na niedobory powietrza w koncertowej sali. Spowodowało to konieczność pomocy ratowników medycznych podczas kilku przypadków zasłabnięć. Służby porządkowe i organizatorzy spisali się jednak na medal, reagując błyskawicznie i rozdając podczas koncertu słuchaczom wodę.

Każdy występ Camel to wydarzenie bez precedensu, wypełnione dźwiękami z najwyższej muzycznej półki. Podczas trasy Moonmadness Tour 2018, muzycy postanowili podzielić koncerty na dwie części, w pierwszej brawurowo prezentując w całości legendarny wspomniany w tytule album z 1976 roku, w drugiej zaś przenosząc słuchaczy w muzyczną podróż po najciekawszych fragmentach swojej fascynującej twórczości.

Kilkanaście minut po godzinie dwudziestej rozentuzjazmowana publiczność przywitała wkraczających na scenę artystów ogłuszającą owacją, wywołując u nich niemałe wzruszenie, które trwało od pierwszych do ostatnich sekund występu. Tak entuzjastyczna reakcja spotęgowana została ogłoszoną kilka dni wcześniej informacją o zdiagnozowanej u Andy’ego Latimera przepuklinie, w wyniku której kontynuacja trasy koncertowej stanęła pod znakiem zapytania. Dzięki szybkiej interwencji lekarza muzyk dostał pozwolenie na dokończenie zaplanowanych występów z zastrzeżeniem, że będzie grał na siedząco.

Pomimo wyraźnego zmęczenia i widocznego na twarzy bólu artysta dał z siebie wszystko, doprowadzając niejednego fana swoimi solówkami, szczerym śpiewem i emocjonalnymi podziękowaniami do łez szczęścia. Poza gitarą i głosem, do wyrażania uczuć wykorzystywał także flet. Jednakże nie należy pomijać kluczowej roli pozostałych muzyków. Colin Bass, podobnie jak podczas solowego występu na Warsaw Prog Days (relacja), fantastycznie opowiadał o kompozycjach, tłumacząc historię zawartą na albumie „Dust And Dreams” i kilkukrotnie szczerze dziękował po polsku zgromadzonym za wsparcie okazywane zespołowi, co rusz wymieniając z Latimerem pełne radości porozumiewawcze uśmiechy. Przede wszystkim jednak doskonale grał na basie i wspierał wokalnie lidera. Zapowiedział także dla mnie osobiście najwspanialszy punkt wieczoru, „Rajaz”, jako muzyczne odzwierciedlenie marszu wielbłądów przez pustynię.

Hipnotyzujący i nostalgiczny, czarujący z minuty na minutę narastającą intensywnością  
i wykorzystaniem bliskowschodnich brzmień utwór tytułowy z wydanego w 1999 roku albumu zwieńczyła genialna solówka na saksofonie w wykonaniu Pete’a Jonesa, który stał się cichym bohaterem wieczoru. Niewidomy klawiszowiec i saksofonista co rusz dawał popis swoich niezwykłych umiejętności, czując każdy grany przez siebie dźwięk. Szczególnie poruszające było w jego wykonaniu „Ice”, które, jak sam przyznał, było dla niego największym wyzwaniem podczas przesłuchania kandydatów na klawiszowca zespołu. Nie można zapomnieć także o perkusiście, bez którego muzyka Camel nie brzmiałaby tak wyjątkowo. Dynamiczne, a jednocześnie bardzo subtelne partie Denisa Clementa idealnie pasowały do gry pozostałych muzyków.

Koncert nie mógłby odbyć się bez utworu z legendarnego „Stationary Traveller” (na koniec podstawowego setu zabrzmiał „Long Goodbyes”) i zagranego na bis „Lady Fantasy”, zwieńczonego fenomenalną klawiszową partią Jonesa. Jednakże obfitował nie tylko w pełne wzruszeń i malowniczej melancholii rozbudowane utwory, lecz także energetyczne fragmenty, w które angażowała się aktywnie publiczność, klaszcząc, podrygując rytmicznie i wymieniając koncertową energię z artystami, którzy szaleli ze swoimi instrumentami, uśmiechając się do siebie oraz słuchaczy.

Warszawski występ Camel był wyjątkowym również ze względu na fakt, że był to jeden z nielicznych w ostatnich latach koncertów z miejscami stojącymi, dzięki czemu możliwa była większa interakcja zespołu z fanami. Z pewnością pozostanie on w ich pamięci na długo. Opuszczając warszawski klub i obserwując rekcję pozostałych widzów nie dostrzegłam jakichkolwiek oznak niezadowolenia, co mnie zupełnie nie dziwi. Podczas tego koncertu zgadzało się wszystko i w emocjonalnych przeżyciach nie przeszkodziła nawet nie do końca działająca wentylacja.

Na koniec tej relacji chciałam serdecznie podziękować Piotrowi Morawskiemu, który wprowadził mnie w tajniki zespołowej twórczości i zainspirował do napisania tego tekstu oraz Tomaszowi Ossowskiemu za podzielenie się fotografiami dokumentującymi koncertowe emocje. Dziękuję także wydawnictwu Rock-Serwis za zaproszenie zespołu do Polski.