niedziela, 29 października 2017

Leprous - Malina (25.08.2017)


Zapoznanie z muzyką Norwegów z Leprous zajęło mi trochę czasu i wymagało kilku podejść. Kojarzyłam pojedyncze utwory, wiedziałam o tym, że wybierają się w trasę koncertową z grupą Devin Townsend Project i stają się coraz bardziej rozpoznawalni, ale brakowało mi czasu, aby usiąść spokojnie i wsłuchać się w to, co mają artystycznie do powiedzenia. Kilkukrotnie wpadałam na ich muzykę przy okazji poszukiwania nowych dźwięków, jednak nie czekałam na premiery kolejnych wydawnictw… do czasu, gdy usłyszałam singiel „From The Flame” -  zapowiedź piątego studyjnego albumu o wdzięcznym tytule „Malina”, który ukaże się 25 sierpnia br. nakładem Inside Out Music.   


Ten przebojowy, przypominający trochę dokonania Muse utwór tak mocno zapadł mi w pamięć, że tym razem postanowiłam dokładnie zagłębić się w twórczość Norwegów. Zaczęłam odkrywać kawałek po kawałku kolejne płyty i zachwycać się oryginalnymi pomysłami na aranżacje utworów. Albumem przełomowym stał się dla muzyków wydany 2 lata temu „The Congregation”, gdzie wykrystalizowało się charakterystyczne brzmienie zespołu, balansujące na granicy progresywnego metalu, elektroniki i alternatywnego rocka, podkreślone fenomenalnym, ocierającym się o falset głosem wokalisty. Na najnowszym dziele muzyka Leprous przeszła kolejne szlify i zyskała więcej przebojowości. Jak przyznają sami muzycy jest to płyta, nad którą pracowali najdłużej, by doprowadzić każdy jej element do perfekcji i w pełni wykorzystać twórczą energię. 

Po trzech ujawnionych przedpremierowo singlach promujących wydawnictwo można było oczekiwać chwytliwego, bardzo przebojowego, pop-rockowego albumu. Nic bardziej mylnego! „Malina” to dzieło, którego nie da się zaszufladkować w jednym konkretnym gatunku muzycznym. Jedenaście utworów składających się na prawie godzinną opowieść prezentuje bardzo organiczne i energetyczne dźwięki oraz nietypowe dla poprzednich dokonań zespołu rozwiązania brzmieniowe. Pojawiają się tu jeszcze bardziej skomplikowane struktury rytmiczne oraz muzyczne wycieczki w stronę popu, elektroniki, muzyki symfonicznej i elementów jazzu. To równy, bardzo dobry album, na którym próżno szukać choćby jednej niepotrzebnej kompozycji. Słucha się go z zapartym tchem od początku do końca. 

Nowe dzieło Leprous wrze od emocji. Oczywiście jak to zwykle bywa w przypadku takich wydawnictw potrzeba kilku przesłuchań, by w pełni docenić jego zawartość. Nie jest to album na każdy dzień i dowolną chwilę – wymaga odpowiedniego nastroju i nastawienia. Tę muzykę się przeżywa i poznaje kawałek po kawałku. Nie ma szans, by stała się cichym towarzyszem w codziennych sprawach, gdyż niesamowicie angażuje i wręcz zmusza do słuchania. 

Z technicznego punktu widzenia jest to płyta bardzo dobrze zagrana i zaśpiewana. Sekcja rytmiczna przepięknie pracuje raz grając bardzo delikatnie i subtelnie, innym razem przyprawiając słuchacza o atak serca szaleńczym tempem. Gitarzyści idealnie uzupełniają basistę i perkusistę, a całości dopełniają klawisze oraz partie orkiestrowe. Nad muzyczną opowieścią unosi się mroczny, apokaliptyczny klimat, który nasila się z utworu na utwór i eksploduje w wieńczącym dzieło „The Last Milestone”. Einar Solberg już na poprzednich wydawnictwach był wizytówką zespołu, jednak na nowej płycie wznosi się na wyżyny swoich możliwości. Niezwykłe, rzadko spotykane w rockowym świecie umiejętności wokalne prezentuje w szczególności w pierwszym i ostatnim utworze oraz tytułowej kompozycji. Przejmujące, a do tego trudne technicznie wokalizy dotykają najgłębszych zakamarków duszy.  Solberg wypada przekonująco i szczerze zarówno w spokojniejszych balladowych propozycjach, jak również w tych dynamicznych, gdzie jego głos ociera się o krzyk.

Album rozpoczyna się zaskakująco – od elektroniczno-jazzującego, pulsującego wstępu „Bonneville”, który ewoluuje w gitarowo-perkusyjną galopadę. Przez 4 kolejne utwory tempo zostaje utrzymane, a muzyka nabiera nieco popowych barw. „Stuck” z singlowych 3 minut rozrasta się do dwukrotnie dłuższej kompozycji, bogatszej o elektroniczno-smyczkowe wstawki. Później atakuje słuchacza wspomniany już na początku tej recenzji niezwykle chwytliwy „From The Flame”, szybki, energetyczny „Captive” oraz nieco taneczny, oparty na syntezatorowo-gitarowym motywie „Illuminate”. Po pokaźnej dawce skocznych brzmień muzyka zwalnia w nostalgicznym, przepięknym „Leashes”, któremu uroku dodają partie skrzypiec. 

 „Mirage” kolokwialnie rzecz ujmując przejeżdża po słuchaczu walcem i nie pozostawia żadnych złudzeń, że sekcja rytmiczna Leprous wciąż gra metal. Tytułowa „Malina” to natomiast wzruszająca, tajemnicza, ambientowa ballada. W kolejnych dwóch kompozycjach album ponownie się rozpędza – szaleńcza jazda bez trzymanki zwiastuje nadejście apokalipsy, której echa słyszymy w utworze ostatnim – niesamowicie smutnym „The Last Milestone”.  Szczery i konkretny przekaz, wyrażony brzmieniem kościelnych organów i cichą grą skrzypiec podsycony zostaje tu chóralnym, podniosłym śpiewem wokalisty. 

Warstwa liryczna albumu nie opowiada konkretnej historii. Słowa są tu kolejnym elementem malowania post-apokaliptycznego krajobrazu. Powtarzane jak mantra wyrażenia hipnotyzują i opisują nieuchronność zdarzeń takich jak śmierć, zagłada, upływ czasu oraz uczucia dotyczące głównie tej mrocznej strony duszy przepełnionej melancholią, a nawet cierpieniem. 


Leprous to zespół jedyny w swoim rodzaju, wobec którego nie można pozostać obojętnym. Najnowsza płyta jest tego dowodem. W momencie, gdy grupy takie jak Muse zaczynają grać lżejszą muzykę i same siebie kopiować, Norwegowie wyrastają na jednych z najważniejszych reprezentantów nurtu będącego pomostem pomiędzy cięższymi progresywnymi brzmieniami, a przystępnością i rockową przebojowością.  ”Maliny” w całości słucha się fantastycznie. Pozostaje jeszcze tylko sprawdzić, jak zespół poradzi sobie z nowym materiałem na koncertach – jesienią muzycy wyruszą w dużą trasę koncertową po Europie, podczas której odwiedzą również Polskę. 

8/10

posłuchaj fragmentu:  Leprous - From The Flame