niedziela, 29 października 2017

Blackfield - V (10.02.2017)



W wieku 14-15 lat słuchałam praktycznie co tydzień popołudniowej sobotniej trójkowej audycji Myśliwiecka 3/5/7. Był to czas, gdy zaczynałam poważnie interesować się muzyką i dokonywać przemyślanych wyborów dotyczących ulubionych utworów. Mieszkałam w niedużym mieście, gdzie poza radiem, podupadającym kinem i biblioteką nie było żadnych możliwości kulturalnego rozwoju. O słuchaniu muzyki z przyjaciółmi i chodzeniu na koncerty nie było nawet mowy… 


Pewnego sobotniego popołudnia wydarzyło się coś szczególnego. Poobiednia kawa, reszta prac domowych do odrobienia i w którymś momencie usłyszałam te fenomenalne 4 minuty utworu, który wrócił do mnie kilka lat później… Piotr Stelmach zakomunikował, że był to „Blackfield” zespołu Blackfield, z płyty z tajemniczą butelką na okładce. Wtedy jeszcze nie miałam pojęcia, że jest to początek niezwykłej muzycznej podróży w świat rockowych pejzaży… 

Minęło kilka dobrych lat zanim uświadomiłam sobie, kogo wtedy usłyszałam. Poznając twórczość klasyków rocka progresywnego, odkryłam zespół Porcupine Tree i wtedy dotarło do mnie, kto wchodzi w skład Blackfield.  Pokochałam ten duet i często wracałam głównie do debiutanckiej płyty. Po rewelacyjnych dwóch albumach, skomponowanych wspólnie z Avivem Geffenem, Steven Wilson ograniczył swój udział w projekcie na rzecz kariery solowej. Na albumach „Welcome to My DNA” oraz „IV” pozostawił całkowitą wolność decydowania o projekcie Izraelczykowi, co niekoniecznie korzystnie wpłynęło na jakość nagrań. Mówiąc wprost płyty mają swoje dobre momenty, lecz w całości są nierówne. Ewidentnie brakuje tu kompozytorskiego wsparcia Wilsona. 

W styczniu 2015 roku okazało się, że Geffen przygotowuje nową płytę projektu, współpracując z …Alanem Parsonsem.  W czerwcu 2015 oraz ponownie w 2016 roku do pracy nad płytą dołączył Steven Wilson. 10 lutego ukazał się piąty studyjny album projektu, który zapowiadany był jako powrót do współpracy dwóch przyjaciół. 

Na nowym albumie znalazło się praktycznie to samo, co słyszeliśmy na płytach Blackfield kiedyś i to, co pokochali fani zespołu, czyli ambitny pop, któremu daleko do progresywnych improwizacji. Ciężko znaleźć jakikolwiek utwór, który byłby dłuższy niż 4 minuty (najdłuższy jest ostatni, śpiewany przez Stevena nostalgiczny „From 44 to 48”, który trwa 4 i pół minuty). W 2011 roku w jednym z wywiadów  Geffen przyznał, że muzyka Blackfield jest melodyjna, lecz z pewnością nie jest progresywna. Kontynuując wypowiedź żartobliwie podkreślał, że nie pozwala Stevenowi grać solówek dłuższych niż dwuminutowe i że on to uszanował. Oczywiście nic się nie zmieniło… 

Trzynaście nowych kompozycji składa się na opowieść o życiu, o codzienności, o nas.  Szczery i uniwersalny przekaz albumu ubrany został w bardzo lekkie i zwiewne melodie. Tak działo się od początku działalności zespołu, tak jest i teraz. Ten album utwierdza słuchacza w przekonaniu, że Blackfield to zespół, który nie schodzi poniżej pewnego, wypracowanego poziomu i ma swój własny styl. Nie ma tu już tak wielkiego zaskoczenia jak na debiucie. Najważniejsze jest jednak to, że płyta jest równa, dobrze zagrana i po prostu piękna. To gitarowy pop najwyższych lotów, w którym przystępność połączono z ambitnym przekazem. 

Album rozpoczyna się od półtoraminutowego instrumentalnego wstępu i płynnie przechodzi w rockowy, energetyczny „Family Man”. Przeważającą część dzieła stanowią jednak nostalgiczne melancholijne ballady, z których najjaśniej świecą „Undercover Heart” oraz wieńczące dzieło, zjawiskowe „From 44 to 48”, wspaniale zaśpiewane przez Wilsona i będące spojrzeniem na kolejne etapy życia z perspektywy czasu. Wokale Stevena i Aviva pięknie współbrzmią i idealnie do siebie pasują. Tak, jak na poprzednich wydawnictwach nie ma lidera – w zależności od utworu główną rolę przejmuje raz jeden, raz drugi z twórców. Tym razem w chórkach wspierają artystów młoda izraelska wokalistka Alex Moshe (która śpiewa też swoją partię w „Lonely Soul”), jak również sam wspomniany już Alan Parsons, który jest także współproducentem płyty. 

Co ciekawe na płycie jest też trochę radosnych dźwięków, jak choćby w czwartym, lekko skocznym „We’ll Never Be Apart” i siódmym „Lately”. Świadczy o tym też nieco jaśniejsza okładka wydawnictwa, na której widnieje znana i charakterystyczna butelka z tajemniczą zawartością, lecz w otoczeniu pięknych morskich fal oraz obłoków. 

Największe zaskoczenie albumu stanowi przedostatnia kompozycja, ocierająca się stylem o r’n’b i elektronikę. „Lonely Soul” właściwie nie zawiera tekstu, lecz powtarzane jak mantrę 4 linijki, które zapętlają się w pamięci.  Utwór odstaje stylistycznie od reszty i lekko burzy harmonię płyty, lecz taka odskocznia jest potrzebna, by docenić pozostałe kompozycje, a w szczególności tę końcową.
Niejeden krytyk mógłby posądzić duet o kopiowanie siebie i zjadanie własnego ogona. Z drugiej strony Wilson i Geffen zyskali już taki status, że nie muszą nic nikomu udowadniać. Wystarczy, że będą grać tak, jak im w duszy zagra i cieszyć tym swoich słuchaczy. 

Można postawić sobie pytanie, czy w ogóle jest sens porównywania tego albumu do poprzednich dzieł artystów. Przecież wspólne kompozycje muzyków Blackfield i tak stoją w opozycji do tego, co proponują komercyjne popularne rozgłośnie radiowe, dzięki czemu płytę można śmiało przypisać do szufladki z muzyką alternatywną. Nie ma jednak takiej potrzeby – to po prostu bardzo dobra płyta, której dobrze się słucha i do której chętnie się wraca. 

8/10 

posłuchaj fragmentu: Blackfield - Family Man