czwartek, 25 maja 2023

DESERTFEST BERLIN DAY 2 (MANTAR, MESSA, MONOLORD, CROWBAR i inni) - Berlin, Columbiahalle + Columbia Theater, 20.05.2023 [GALERIA ZDJĘĆ]

Drugi dzień berlińskiej odsłony Desertfestu przyniósł emocje równie potężne, jak poprzedni. W sobotę na terenie festiwalu stawił się komplet publiczności. Tym razem oprócz mocy riffu królowały też szczere wzruszenie i piękno w najczystszej postaci. Jak było? Kto okazał się bezapelacyjnie najlepszy? O tym poniżej.

 


 

Koncertowe emocje rozpoczęłam od bardzo energetycznego koncertu Szwedów z Greenleaf, którzy porwali publiczność do szaleństwa. Tańców, skoków i uśmiechów od ucha do ucha nie brakowało też podczas koncertu Valley Of The Sun w Columbia Theater, który kipiał od dusznej, pustynnej energii potęgowanej przez ciepło letniego powietrza. Świetnie brzmiał wokalista i towarzyszący mu muzycy, którzy nie szczędzili ekspresyjnych zachowań.

Ogólnie brzmienie w obu salach, w których odbywał się Desertfest, było bardzo selektywne. Bywało bardzo głośno, ale nie oznaczało to jednolitego szumu rozsadzającego czaszkę. Słyszalne były zarówno wokal jak i wszystkie instrumenty co więcej, nawet, jeśli wylądowało się przy głośniku, bas z małymi wyjątkami nie wyrywał bębenków i nie wywracał wnętrzności do góry nogami. Dało się też między utworami swobodnie porozumieć. 

A jak z przemieszczaniem się? Desertfest to dwie sceny zlokalizowane w sąsiadujących ze sobą salach koncertowych i teren pomiędzy nimi, przeznaczony na strefę gastronomiczną. W każdym z budynków czyste toalety, w Columbiahalle kilka barów, w nich nie tylko alkohol, ale też ciepłe i zimne napoje, a nawet przekąski. W strefie gastronomicznej różnorodność odpowiednia na mniejszy i większy głód i pyszna kawa wprost z kawiarni z doskonałym ciastem marchewkowym. Do tego dwa duże stoiska z merchem i z płytami. Ludzie poruszali się na terenie i między scenami spokojnie, ustępując sobie wzajemnie i nie wpychając się na ostatnią chwilę pod samą scenę. Słowa przepraszam i dziękuję były na porządku dziennym. Głośne dyskusje na różne "ważne i życiowe" tematy w trakcie koncertów praktycznie nie miały miejsca. Alkohol oczywiście spożywany był w sporych dawkach, jednak jednocześnie z umiarem, dzięki czemu nie spotykało się potykających się o własne nogi osób, zataczających na prawo i lewo i rozlewających ulubione napoje wokół siebie. Pod sceną nie było mowy o naruszaniu czyjegoś komfortu. Każdy starał się bawić tak, by nie przeszkadzać współtowarzyszom. O poczuciu zagrożenia nie było mowy. O komfort zadbał też sam projektant obu obiektów - w Columbia Theater podłoga jest stopniowana, dzięki czemu stojąc z tyłu cokolwiek się widzi, będąc na podwyższeniu, podobny patent zastosowano też na balkonach w Columbiahalle.  Wróćmy jednak do koncertów. :)

Solidną dawkę riffów dostarczyli Corrosion of Conformity i Crowbar. Szczególnie w koncertowej odsłonie do gustu przypadło mi niskie, przesterowane brzmienie basu drugiej z wymienionych grup. Osobistym faworytem tego wieczoru była natomiast włoska Messa. Czekałam na ten koncert z wypiekami na twarzy tym bardziej, że zespół miał zagrać w poszerzonym, siedmioosobowym składzie. W dniu koncertu wydarzenie wisiało na włosku, gdy poinformowano o zmianie godziny rozpoczęcia występu. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło i do grupy należało niełatwe zadanie zamknięcia małej sceny w Columbia Theater. Sara Bianchin wraz z przyjaciółmi spisali się fenomenalnie. Zachwycili nie tylko brzmieniem, ale też charyzmą, mimo że na scenie pozornie nie działo się zbyt wiele. To był bardzo intymny spektakl, który przenikał duszę. Dźwięki oplatały umysł i siały w nim spustoszenie, niosąc jednocześnie ukojenie. Łzy wzruszenia napływały do oczu - ze szczęścia, że jest się świadkiem nieustannego rozwoju tak wspaniałego zespołu, że można doświadczyć energii tej muzyki na żywo po raz kolejny i za każdym razem emocje są coraz silniejsze.

Do potężnie i przepięknie śpiewającej Sary, grającego na gitarze Alberto, basisty Marco i perkusisty Rocco dołączyli Giorgio, który zagrał na saksofonie, oudzie i duduku, wirtuoz mandoliny i gitary akustycznej Alex oraz grający na syntezatorach Samuele. Stworzyli coś absolutnie wyjątkowego i niepowtarzalnego. Siódemka grała przez pierwsze pół koncertu skupiając się na kompozycjach z niedawno wydanej płyty "Live at Roadburn", później zaś stery przejęli członkowie podstawowego składu, dodając do subtelnego brzmienia potężną dawkę doomu i mocy. Zabrzmiały kompozycje z "Close", na czele z "Pilgrim", "Suspended" i "Rubedo", które nabrały dodatkowego kopa. Historia została zamknięta w pętli, podobnie jak na płycie. Nie zabrakło też słynnego "tańca włosów" i headbangingu, który stanowi ważny element tej pięknej muzyki i oczywiście szczerości. Zespół był wyraźnie wzruszony owacyjnym przyjęciem festiwalowej publiczności. Zasłuchani fani mieli w oczach łzy szczęścia - ale nie może być inaczej, gdy ma się do czynienia z tak wysublimowaną, dopracowaną koncepcyjnie i klimatycznie muzyką.

Wzruszenie było tak silne, że postanowiłam odpuścić koncert Monolord. Dotarłam pod dużą scenę już w trakcie zamykającego wieczór koncertu duetu Mantar, który zaserwował post-sludge'owy strzał prosto w czaszkę z dużą dawką świateł stroboskopowych i czarno-białych wizualizacji. Muzycy grali zwróceni twarzą do siebie wzajemnie i bokiem do publiczności, chcąc uzyskać jak najbardziej intymny klimat, co na dużej scenie stanowiło niezły kontrast. Podobny patent zastosowali muzycy Slift, którzy grali w niedzielę, ale o tym już w kolejnym odcinku.


GREENLEAF
















































 VALLEY OF THE SUN




































CORROSION OF CONFORMITY















































CROWBAR

















































MESSA










































































MANTAR