wtorek, 6 czerwca 2023

MUSE - Will Of The People European Tour - Wiener Neustadt, 3.06.2023

Macie ulubiony zespół, ale tak stuprocentowo dla was najważniejszy? Ile razy widzieliście go na żywo? Czym właściwie jest dla was koncert? Odpowiedzi na powyższe pytania można oczywiście mnożyć w nieskończoność i będą one czysto subiektywne. Podobnie zresztą jak poniższa, niezupełnie profesjonalna relacja, która powstała wyłącznie z potrzeby serca i pragnienia zachowania wspomnień w jak najpełniejszej formie, by dodawały energii i motywacji do dalszej pracy. W minioną sobotę miałam ogromną przyjemność po raz szósty podziwiać na żywo Muse i było to równie silne przeżycie, jak każde poprzednie związane z koncertami tego zespołu.



Po osiemnastu latach rzetelnego podążania za karierą zespołu wynik sześciu koncertów może wydawać się dość błahy i niewarty uwagi, szczególnie w porównaniu z takimi liczbami jak sto czy dwieście. Jednak gdy weźmie się pod uwagę stosunkowo niewielką ilość szans na udział w występach Muse w Polsce (w latach 2007-2019 zespół zagrał u nas 6 razy, z czego 4 na plenerowych festiwalach i nie wrócił do nas po pandemii), popularność muzyki rockowej nad Wisłą, ceny biletów na największe koncerty bookowane przez największego organizatora w naszym kraju oraz koszty zagranicznych wyjazdów, sprawa nabiera mimo wszystko trochę innego znaczenia.

Jeśli zaglądacie tu od jakiegoś czasu i zetknęliście się z relacją z ubiegłorocznej edycji Tempelhof Sounds oraz kilkoma innymi tekstami, wiecie już, że Muse wrócili w sierpniu ubiegłego roku z nowym albumem "Will Of The People", który jest pomostem między tym, co było i za co fani pokochali zespół, a tym, co wydarzy się w kolejnych latach. Po festiwalowej trasie wprowadzającej w klimat albumu nadszedł czas na pełną prezentację koncertową tego materiału. Jej europejska odsłona rozpoczęła się 27 maja w Plymouth, a trzeci jej przystanek miał miejsce w Wiener Neustadt, niespełna pięćdziesiąt kilometrów od stolicy Austrii.

Wróćmy na chwilę do kwestii pojęć. Koncert to forma prezentacji muzyki przed publicznością w czasie rzeczywistym, występ, spektakl, spotkanie - zarówno dla artysty, jak i fana muzyki to jedna z najwspanialszych chwil w życiu. To doznanie, a właściwie doświadczenie o gigantycznym ładunku emocjonalnym, którego w sprzyjających okolicznościach nie zapomni się prawdopodobnie do końca życia. Gdy mówiąc o koncertowych doświadczeniach mamy na myśli tak znaczący i wpływowy zespół jak Muse, który w niezmienionym składzie gra od niemal trzech dekad, wspomniane "doświadczenie" nabiera zupełnie nowego wymiaru. Dokładnie tak było, jest i będzie w tym przypadku.

Jak wiele jesteś w stanie zrobić, by twoje koncertowe doświadczenie było jak najpełniejsze? Fani Muse są w stanie poświęcić naprawdę wiele, nawet mimo różnych zdrowotnych przeciwwskazań. W Wiener Neustadt stawili się pod bramami stadionu już we wczesnych godzinach porannych (najwytrwalsi byli o 8), wyposażeni w drobne przekąski i wodę, by nie zemdleć z wysiłku i wytrzymać do późnych godzin nocnych. Przybyli z całego świata - nie tylko z krajów graniczących lub prawie graniczących z Austrią, ale też z Finlandii, a nawet Malezji czy Kanady, a miejscowi stanowili jedynie niecałą połowę publiczności. Choć zapowiadana była przyjemna pogoda z umiarkowanym zachmurzeniem czekali w pełnym, palącym słońcu przy prawie bezchmurnym niebie (czy to lepsze niż ulewa?) i lejącym się żarze z nieba po to, by mimo ustawionej kolejki i względnego porządku na w sumie dwunastu bramkach po obu stronach stadionu, czekać przed samym wejściem na płytę stadionu w piekielnym ścisku i gnać po otwarciu kolejnych bramek po schodach i nierównej płycie na złamanie karku i do  utraty tchu po to, by złapać fragment barierki okalającej scenę i wybieg. Bezpiecznie? No niekoniecznie, ale czego się nie robi, by mieć możliwie największy komfort odbioru koncertu i móc podziwiać nie tylko zespół, ale też różne efekty specjalne i wizualne detale. Uprzedzając wszelkie pytania odpowiem, że zdecydowanie warto, szczególnie, że fani Muse to w zdecydowanej większości wspaniali, pełni pasji ludzie, z którymi spędzanie wspólnego czasu to nie lada przyjemność.

Dwugodzinny koncert pełen energii, emocji i dobrego humoru wynagrodził wszystkie trudy i wysiłki i sprawił, że nic innego nie miało już znaczenia. Na scenie byli oni - Matt, Chris i Dom - fantastyczni muzycy i przyjaciele na dobre i na złe, rozumiejący się bez słów. Uśmiechnięci, pełni energii i dający z siebie wszystko po to, by każdy fan czuł się wyjątkowo. Z najnowszego albumu zagrali siedem utworów - niestety bez mojej ulubionej "Euphorii", ale za to z potężnym "Kill Or Be Killed" wraz z jego drugą subtelniejszą wersją instrumentalną, zagraną przez Matta na gitarze (to, że siedział w tym czasie na ramieniu wielkiej dekoracji w głębi sceny widzieli tylko najbardziej spostrzegawczy), równie dosadnym i dobitnym, a zarazem zagranym z przymrużeniem oka "We Are Fucking Fucked", porywającym "Will Of The People" z ognistym logo, przepięknymi wizualizacjami w tle i szklanymi maskami na twarzach muzyków, absolutnie wspaniałym i pełnym uśmiechu "Compliance" z wystrzeloną w powietrze toną papierowych serpentyn, czysto humorystyczny "You Make Me Feel Like It's Halloween" z fortepianowym intro, czy "Won't Stand Down" z porażającym mocą basem i podniosłą, pełną romantyzmu "Veroną". Każda z tych kompozycji w pełni obroniła się na żywo, nabierając dodatkowego wymiaru. Co jeszcze było? 

Oczywiście nieśmiertelne i wyczekiwane hity na czele z "Uprising", "Time Is Running Out", "Starlight", "Hysterią", "Plug In Baby" i wieńczącym dzieło, niezmiennie porywającym "Knights Of Cydonia" z piękną partią Chrisa Wolstenholme'a na harmonijce. Wisienką na torcie było zaś ukochane przez piszącą te słowa, dawno nie słyszane "Map Of The Problematique". Do tego "Resistance", zagrany na wybiegu "Undisclosed Desires", minimalistyczny "Isolated System" i kilka smaczków w postaci instrumentalnych przerywników, które są ozdobą koncertów Muse. No i te efekty - wspomniane już confetti i serpentyny - w pełni ekologiczne :), poruszające się szklane maski z wizualizacjami i głowy potworów, olbrzymie ręce po bokach sceny, potężne lustra zmieniające swoje położenie i budujące niesamowite efekty świetlne, grająca rękawica Bellamy'ego oraz armatki z ogniem -  pozornie niewiele i bardzo subtelnie, jak na Muse, a jednak bardzo skuteczne i ze smakiem.

Tak często biegającego i tak ochoczo pląsającego po wybiegu Matta Bellamy'ego jeszcze nie widziałam. Jeśli ktoś miał wątpliwości, czy koncert był zagrany i zaśpiewany na żywo, dobitnie przekonał się o tym podczas drobnej pomyłki w "Compliance" i początku "Undisclosed Desires", gdy mikrofon Matta odmówił posłuszeństwa. Wokal mózgu sprawczego zespołu jest jak wino - z roku na rok staje się pełniejszy, dojrzalszy, jeszcze bardziej wyrazisty, nie tracąc absolutnie nic ze swojej wyjątkowości. Falset artysty wciąż lśni w pełnej krasie, dopełniony głębią niższego tembru. Niezmiennie świetnie gra też każdy z muzyków - na pełnym luzie i z wyczuciem, świetnie się przy tym bawiąc.

Najpiękniejsze jest jednak to, że Matt, Chris i Dom mimo statusu gwiazd i wypełnianych po brzegi stadionów wciąż pozostają sobą - tak samo skromnymi chłopakami z Teignmouth, którzy któregoś nudnego dnia w szkole postanowili, że założą zespół i będą walczyć do upadłego, by być najlepszymi i którzy nadal uśmiechają się skromnie, by za chwilę uciec nieco speszonym wzrokiem gdzieś przed siebie, gdy patrzy na nich zbyt wiele osób i zbyt entuzjastycznie wiwatuje. Wciąż są wdzięczni fanom za wsparcie, ustalając cenę biletu wstępu na koncert na tym samym poziomie niezależnie od kraju (wciąż w granicach rozsądku, bez stref platinum gold early entrance vip experience). Dopięli swego i mimo zmieniających się trendów muzycznych i potrzeb odbiorców, mimo gnającego ku zagładzie świata zdominowanego przez plastik i media społecznościowe, kroczą do przodu na własnych warunkach. Oby grali z niesłabnącą pasją jeszcze przez wiele lat, niosąc światu radość i dzieląc się tym, co najpiękniejsze.

Pozostaje jeszcze dodać, że wieczór otwierały koncerty One Ok Rock i Royal Blood. O ile występ japońskiego boysbandu mimo zachowanej w pełni odpowiedniej dla tego typu wydarzenia konwencji i niezaprzeczalnej przebojowości był kompletnie nie moją bajką, o tyle koncert brytyjskiego duetu, który wyrósł na twórczości Muse był przyjemnym wprowadzeniem do tego, co działo się później. 

Czy są zdjęcia? Są  - na tyle, na ile było to możliwe do wykonania podręcznym sprzętem służącym przede wszystkim do dzwonienia. W uzyskaniu surowego materiału do obróbki i dopracowania, by efekt był możliwie najlepszy w tych warunkach pomógł mi niezawodny Tomasz, dysponujący znacznie lepszym sprzętem dzwoniącym z szerokim obiektywem niż ja, wciąż używająca niespełniającego  współczesnych standardów telefonu z internetem. Dodam jeszcze tylko to, co jest oczywiste - zabronione jest pobieranie i udostępnianie materiału wizualnego gdziekolwiek, bez zgody współautorów. 

MUSE